poniedziałek, 25 czerwca 2012

25.06


Moje pragnienie rodzinnego pikniku opadły wraz z niedzielnym deszczem. Brzydka nam się zaczęła znów pogoda. Pada deszcz. Miałabym dziś powtórkę z przygody z deszczem sprzed tygodnia. Ale uchroniło nas drzewo i zdrowy rozsądek, ulewa przeszła po 5 minutach.
Weekend jednak zaliczam do bardzo udanych. W sobotę, 23 czerwca, celebrowaliśmy trochę Dzień Ojca. Spędzając miło czas poza domem. Z niedzielą wiązałam duże nadzieje. Pierwotne zamiary zmyły się dosłownie, ale pomimo deszczu się nie rozczarowałam, a wręcz przeciwnie niedzielne popołudnie przeszło moje oczekiwania. Byliśmy w Leo’s Lekeland. Wojtek od dawna mi mówił, że 5 minut drogi od nas samochodem jest jakiś, jakieś Leo dla dzieci. Pomyślałam, nie widząc nigdy tego obiektu że to przedszkole albo sklep z zabawkami. W niedzielę Milan obudził się przed 10. On lubi pospać, ale tak długo mu się dawno nie zdarzyło. Śmieliśmy się, że to męska umowa była. Wojtek miał w końcu wolne i kładąc Milana w sobotę do łóżeczka tłumaczył mu, że chciałby pospać rano dłużej niż zwykle. Milan jak to ma teraz w swym zwyczaju pokiwał głową na zgodę i tyle. Jakimś trafem i na pewno nieświadomie udało mu się spełnić życzenie taty. Korzystając, więc z Jego dużej aktywności postanowiliśmy się tam wybrać. Bo cóż tu robić jak deszcz pada za oknem. A w czasie deszczu wiadomo…dzieci się nudzą, a nam się obrywa. Pojechaliśmy więc. Okazało się, że to olbrzymi małpi gaj lub park rozrywki co Kto woli. Dla uzmysłowienia jak duży to obiekt i jak naszprycowany atrakcjami dodam, że będąc tam ponad 2 godziny nie obeszliśmy wszystkich atrakcji. Byliśmy zaskoczeni bardzo pozytywnie, wręcz zafascynowani i zażenowani, że dopiero odwiedziliśmy to miejsce. Przysłowiowy rzut beretem od nas. A w styczniu jechaliśmy za miasto do podobnego, ale porównując dużo mniej atrakcyjniejszego miejsca.  Leo’s Lekeland nas zaczarował… masą kolorów, figurek, zjeżdżalni, atrakcji. Zakwalifikowaliśmy Go do obowiązkowych wizyt co-weekendowych. Czas minął nam wspaniale. Milan był przeszczęśliwy. My też. Po pierwsze widząc Jego radość, po drugie sami mogliśmy poczuć się jak dzieci. Wojtek strzelał karabinami na piłki w piratów. Ja zjeżdżałam ze zjeżdżalni z Milanem, który na początku był trochę zszokowany. Trzymał się taty i obserwował. Potem tak nam się rozkręcił, że goniliśmy Go. Z tym że On z łatwością przedostawał się np. przez tory przeszkód, gdzie były małe przejścia, szczeliny, a dla nas były to prawdziwe tory przeszkód. Nieważne. Daliśmy radę. Najważniejsze, oprócz tej masy atrakcji było to że były tam dzieci. I mimochodem, chcąc się bawić, Milan musiał z Nimi obcować i było naprawdę dobrze. Zrobił duże postępy. Metoda wypychania Go codziennie, systematycznie i konsekwentnie do dzieci zadziałała. Jest na dobrej drodze. Zdjęć nie mam, nie wzięłam aparatu. Mamy parę w telefonie. Wstawię o ile jakość będzie zadowalająca.  Póki co dla zainteresowanych link do strony : http://www.leoslekeland.no/attraksjoner.html.
Miałam Wam napisać jak wygląda Milankowa nauka języka angielskiego „mimochodem”. Chociaż zastanawiam się czy nie przebranżować się na język norweski. Powstrzymuje mnie to, że po angielsku mówię zdecydowanie lepiej. Choć czasem przeplatam mu jakieś podstawowe słówka po norwesku. Wyznaczyłam sobie pewne zasady. Sobie, ale z myślą o Milanie:
Pierwsza zasada. Mówię po angielsku zawsze poza domem: na placu zabaw, w sklepie, na spacerze. W domu też, ale nie zawsze.
Druga zasada. Gdy wprowadzam nowe słowo, zwrot. Mówię je na przemian raz po polsku raz po angielsku i tak w kółko powtarzam, pokazuje, gestykuluje
Trzecia zasada. Gdy jest czas na naukę w praktyce, przez zabawę, przy zabawie mówię do Milana po angielsku. Tylko. Dziecko jest w stanie zrozumieć co się do Niego mówi, za pomocą gestów gdy chodzi o czasowniki, oraz odgłosów, wskazania palcem gdy mowa o rzeczownikach. Np. mówiąc po polsku daj mi wyciągam rękę, dlatego mówiąc give me po angielsku wykonuję ten sam gest- wyciągam rękę, Milan podaje, przynosi. Rozbudowując zdanie. Mogę powiedzieć daj mi kota co po naszemu angielsku brzmi i wygląda tak: give me (wyciągam rękę) cat (mówię miau miau). To też jest w stanie zrozumieć. Ważne aby zdania były krótkie.
Czwarta zasada. Śpiewam mu piosenki po angielsku. Co ze względu na moje zajęcie w przeszłości przychodzi mi bardzo łatwo. Ja nawet, znam chyba więcej piosenek dla dzieci po angielsku… jeśli mowa o takich edukacyjnych, o kolorach, o zwierzątkach itd. Itp.
Piata zasada. Nie używam słów, nazw, komend w języku angielsku o ile Milan nie zna i nie rozumie tego jeszcze po polsku. Język polski jest Jego językiem ojczystym.
Szósta zasada. Konsekwencja !!!
Na efekty będę musiała poczekać. Moim celem jest to aby rozumiał podstawowe zwroty, zapytania jakich się używa oraz komendy, propozycje, tak ja rozumie po polsku teraz. Chciałabym aby przewijały mi się te języki i rozwijały się wspólnie, w przyszłości, gdy zacznie już mówić coś więcej niż mama, baba, gie, kie, dzie, dzia, ta, memu, ma. To papa

piątek, 22 czerwca 2012

22.06

Witaj świecie wirtualny !!! Witajcie znów w sieci !!! :) Byłam odcięta od internetu od poniedziałku rana. Mega awaria się stała. Czy mega nieszczęście ??? No, trochę. Pierwszy dzień był ciężki. Nam, pokoleniu www, ciężko żyć odciętym od internetu, od świata. Dobrze, że są teraz takie nowoczesne telefony. Dostrzegłam teraz to. Zawsze mówiłam, że mi potrzebny telefon tylko do dzwonienia, smsowania, ewentualnie mogę cyknąć zdjęcie. W sytuacji kryzysowej i awaryjnej dostrzeglam inne możliwości mojego telefonu. Mam na myśli internet, ale nie tylko :) Zostałam mistrzem i pobiłam wszystkie dotychczasowe rekordy w gierkach na komórce. Nieszczęście stało się jedno z tej całej awarii. Na wtorek zaplanowaliśmy wyprawę do Polskiej Ambasady w celu wyrobienia Milanowi nowego paszportu. Mam w zwyczaju, zawsze odwiedzać strony internetowe miejsc do których się wybieramy i śledzenia aktualności. Akurat nie miałam jak. No i pojechaliśmy na darmo. Tu przestroga dla Osób czytających mnie z Norwegii i wybierających się do Ambasady: Od dnia 14 maja obowiązują zapisy na spotkania w celu złożenia wniosku paszportowego. Wróciliśmy więc do domu z niczym. Szkoda.

Witaj  lato !!! I to nie tylko kalendarzowe ale również od paru dni i meteorolgiczne :) w końcu :) wczoraj wygrzewałam się na tarasie. Dziś nadal ciepło, ale pochmurnie. Koło 9 godziny nasz termometr zewnetrzny od kilku dni wskazuje kolo 40 stopni celcjusza !!! na słońcu rzecz jasna, ale to szczegół ... buzia mi sie usmiecha na ten widok i dostaje skrzydeł. Dosłownie, śniadanie, mycie, ubieranie i szybko na dwór. Milan bawi się już z dziećmi. Ma momenty słabości i ucieka szybko do mnie, ale to już mały problem. Chociaż do przedszkola boję się z Nim iść. Boje się że znów się przestraszy, nie ma co wypływać na głęboką wodę za szybko. On jest taki mój, przytulański i całuśny ... dopóki jesteśmy sami. Jak wchodzi Wojtek, przelewa uczucia na Niego. Przytula się do Niego, caluje, przesyła mu buziaczki :) Stęskniony jest zawsze za Nim. Tym bardziej że u męża w pracy nawał obowiązków. Terminy gonią, pracy dużo, w efekcie wraca nam do domu późno i pracuje też czasem w weekend :( A mi się tak marzy piknik w parku :) Serio, piknik. A właściwie to parę godzin spędzonych razem po za domem na słońcu. Niedziela najbliższa kwalifikowała się do spełnienia tego mojego pragnienia ... ale ponoć ma padać. Zobaczymy.

Witajcie małe zmiany !!! Na lepsze, ku lepszemu życiu Milana tu, na obczyźnie i nie tylko. W domu mówimy po polsku. Na ulicy, na placu zabaw, w przedszkolu, z sąsiadami rozmawiamy po angielsku, ja staram się też mówić po norwesku. Milan słucha tych wszystkich języków. Ludzie są tu bardzo przyjaźni i rozmowni. Milan z koleji bardzo kontaktowy. Podchodzi często sam do ludzi, więc Oni automatycznie z Nim rozmawiają. On się po swojemu dogaduje :) Głową kiwa, wypowiada różne sylaby ... konwersacja kwitnie. Dlatego od wczoraj zaczęłam mówić do Niego czasami po angielsku, na razie. Niech się obsłuchuje. Jak wygląda nasza "mimochodem" nauka napiszę w następnych postach. Ponad to On ma już 10 zębów !!! Je prawie wszystko już. Wyrzuca śmieci do kosza. Minus tego taki ,że czasem znajduję tam też rzeczy potrzebne i przydatne. Ale uczy się. Rozwija i rozumie coraz więcej. Aż czasem zaskakuje. A najsłodszy jest jak idzie spać :) Wieczorem po kąpieli, przytulamy Go, dajemy buzi, robimy pa pa i kładziemy do łóżeczka. Powtarza ten rytuał aż do uśnięcia :) Tzn. przesyła buziaczki, robi nam pa pa i krzyczy na nas jak nie odsyłamy buziaczków, często leżąc nie widząc nas nawet !!! Za chwilę ... cisza, Milan śpi. Słodycz :)

czwartek, 21 czerwca 2012

18.06


Mama wczoraj poleciała. Smutno mi, wiadomo. Wracamy do normalności czytaj samodzielności i samoorganizacji. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego. Gdy tylko zabrzmiał mój Budzik kochany i otworzyłam oczy, mama pytała od razu czy może już iść Go wziąć z łóżeczka i ubrać ??? Ewentualnie czy dać mu wodę i włączyć bajkę. A ja się wylegiwałam. Wstawałam na śniadanie. Potem spacer, drzemka Milana … to pozostało w normie. W porze obiadowej mogłam iść z Milanem na taras, pobawić się z Nim, a mama urzędowała w kuchni i przygotowywała obiad. Albo na odwrót, ja mogłam na spokojnie gotować, a Ona zajmowała się Juniorem. Zupełnie za to nie obchodziło mnie zmywanie naczyń. Mama jakby stęskniła się za standardowym sposobem zmywania naczyń. W domu ma zmywarkę … wspaniałe urządzenie. Domownicy czerpią korzyści a nawet i ja tyle kilometrów dalej załapałam się na plusy płynące z posiadania tego urządzenia :) Mama miała super urlop … zmywała, gotowała, sprzątała :) Ironizuję teraz, dla Niej najważniejsze i najwspanialsze było obcowanie z Milanem. I pod tym względem mogę spokojnie powiedzieć, że miała udany urlop. Mam wewnętrzne poczucie, że zrobiłam wszystko i tak Jej zorganizowałam czas, aby wyjechała szczęśliwa i bogatsza o  piękne wspomnienia. A my ??? Dziś wracamy do normy jak wspomniałam wyżej. Zebraliśmy się rano zrobić zdjęcia do paszportu dla Milana. Dołączam na dole, jest cudne :) Potem poszliśmy standardowo na plac zabaw, przekonywać Milana na nowo że dzieci są super. I nastąpił przełom !!! Taaaadaaaaammmmmm :) Pięknie się bawił, towarzystwo bardzo mu odpowiadało. Możliwe, że to właśnie dziś zadziałało … odpowiednie towarzystwo. Bo na placu zabaw były dziś bardzo grzeczne, spokojne dzieci. Szczególnie upodobał sobie bardzo grzeczną, miłą, prawie w tym samym wieku Dziewczynkę. Myślę, że Ona też przyszła w tym samym celu co Milan na plac zabaw. Wymieniali się zabawkami, chodzili za sobą, kukali, zaglądali do siebie. Milan był bardzo rozmowny, tłumaczył, rozprawiał po swojemu. I tak się rozkręcił, że potem już zaczynał krzyczeć, piszczeć i rzucać piaskiem na Towarzyszkę :( Mi też się oberwało. Jak się nie chce bawić z dziećmi, to nie ma mocy. A jak się już przekonał, to na całego i aż do przesady się spoufalił. Sprostować tylko muszę, że ten dzisiejszy piasek to było błoto. Cała noc lało. Byliśmy brudni strasznie, szczególnie Milan. Jego przebieranie w domu było przesądzone … nie myślałam wtedy że mnie też to czeka. Podczas zabawy zaczął kropić niewinny deszczyk. Siedziałam twardo na ławce. Milan bawił się pod dachem, deszcz mu był nie straszny. Nie chciałam przerywać zabawy, skoro już stała się ona faktem. Deszcz kropił, kropił … w końcu mama zabrała Dziewczynkę do domu. Więc zebraliśmy się i my. Do domu z placu zabaw mamy jakieś 10 minut maksymalnie. W połowie drogi oberwała się chmura … dosłownie. Milan ocalał :) Zawsze mam przeciwdeszczową folię ze sobą, znając anomalie i zmienność pogody w Norwegii. Ja, natomiast doszłam do domu cała mokra. Jakby ktoś wylał wiadro wody na mnie … cóż za zbieg okoliczności, jakby w ramach terapii szokowej nawiązującej do wyjazdu mamy. Żeby Wam było to łatwiej sobie wyobrazić dodam, że kurtkę i bluzkę wirowałam w pralce a z butów wylewałam wodę … oto efekt ulewy przez 5 minut !!! Szłam jak zmokła kura i się śmiałam w głos :) Ogólnie to fajnie było :) Wszystko dobre ale z umiarem. Gdy spotka mnie to w ciągu najbliższych dni ponownie, to wtedy będę już zła na tą pogodę. Bo heloołłł jest czerwiec, a ja chodzę w kurtce wiosennej !!! Nie lubię. Kiepską mamy pogodę jak na lato. Z lata mamy tylko piasek z nadmorskiej plaży na podłodze, który Milan przynosi do domu w za du – żych ilościach. W za dużych, bo w postaci błotka, na ubraniach, na butach, w rączkach. Ono potem wysycha i mamy piasek wszędzie :( Za takie „składniki” lata … nie, dziękuję.
Wracając do moich rozterek z kontynuacją nauki norweskiego, to doszłam do wniosku, że jeśli mam cień wątpliwości czy mi się chcę czy to dobre dla nas, szczególnie dla Milana, czy jest sens wydawać pieniądze skoro ja nie mam już takiego zapału, i coraz częściej źle się czuję z przemęczenia itd. Itp. postanowiłam zrobić sobie przerwę. Uczę się, w domu, gdy Milan śpi. Bez stresu że muszę to zrobić dziś, bo jutro na zajęcia muszę to mieć przygotowane i opanowane. Bez nerwowego patrzenia na zegarek ile Milan już śpi i ile mi zostało czasu. Uczę się kiedy mogę i jak długo mogę, nie ile muszę. Byłam też u lekarza, zrobić badania w związku z tym złym samopoczuciem i zmęczeniem. Czekam na wyniki teraz i ewentualną konsultację. Zrobiłam co powinnam. Jest mi dobrze :)
 
Czerwiec 2011, Isze zdjęcie paszportowe Milana - Czerwiec 2012, IIgie zdjęcie Paszportowe Milana

poniedziałek, 11 czerwca 2012

10.06

Czerwiec, za chwilę minie pierwsza połowa roku. Czas strzelić mały bilans na tym półmetku. Więc, przypomnę, że ten rok ma być mój. Ja mam nauczyć się języka norweskiego. Ja mam schudnąć. Ja mam czuć się dobrze. Ja mam być szczęśliwa. Ja mam ... A jak jest, jak było od początku roku ??? Naukę zaczęłam z ogromnym zapałem, ambitnie, codziennie i bardzo sumiennie ... wszystko aż do przesady. W efekcie, teraz się zastanawiam czy nie odpuścić czy nie zrobić sobie porządnej przerwy. Mózg mi się przegrzał, zmęczył :( Każdą wolną chwilę spędzałam w książkach, testach, ćwiczeniach, nagraniach. Wiadomo, życie toczy się dalej. I nie mogło toczyć się obok mnie. Nie przy małym dziecku i nie przy silnym postanowieniu zgubienia paru kilo. W pierwszych miesiącach, wieczorami jeszcze ćwiczyłam. Możliwe, że tan natłok dawał mi powera, bo czułam się wyśmienicie. Organizowałam, planowałam, dawałam radę, aby podołać wszystkiemu. Zdecydowanie to były bardzo dobre miesiące,ten pierwszy kwartał. Dla mnie, dla nas. Ja byłam szczęśliwa i moi chłopcy przy mnie też. Potem pojechaliśmy do Polski. Wróciliśmy, ruszyłam z rozpędu. Ale chyba przedobrzyłam. Albo, efekty mojej pracy i tej naukowej jak i diety, ćwiczeń czyli pracy nad sobą mnie rozczarowały. Co nie znaczy, że nic nie osiągnęłam. Jestem zadowolona z nauki języka. Dogaduje się w podstawowych kwestiach, ba, nawet konwersacje prowadzę na placach zabaw. Nie boje się już mówić, uczę się nie tylko w domu ale też praktykuje. Ale ja chciałabym więcej i więcej, zachłanna jestem strasznie. Jest mi ciężko osiągać zamierzone cele, szczególnie te dalekosiężne. Niecierpliwa jestem i wymagająca. Ale chyba najmniej wymagam od siebie, a to jakiś absurd :)  Jak sobie coś wymyślę to nie ma zmiłuj, bij, zabij nie odpuszczę ... ale ja chcę już, teraz ... nie mam czasu czekać na efekty. Co do nauki języka jak i diety ma się ni jak. Zapał mi teraz opadł, z tego powodu. W dodatku od tygodnia mam wolne od zajęć i czuję się wyśmienicie. Wiadomo, jest mama więc jest super :) Co do diety ... starałam się. Przestałam już nawet czuć głód. Ale porażających efektów nie widzę ... a takich oczekiwałam. Owszem miło założyć ubrania letnie z tamtego roku, które są luźniejsze, lepiej leżą i ja się lepiej czuje ale czy to warte tego poświęcenia ??? Żegnaj ambitna mamo Benio :) Zaczynam się poddawać. I super mi z tym, co gorsze. Więc albo zbiorę się do galopu raz jeszcze albo wyluzuje. Decyzję muszę podjąć do jutra najpóźniej. Bo jutro powinnam zacząć zajęcia po tygodniowej przerwie, dłuższa nie ma sensu. Zobaczymy co ja wymyślę ... sama jestem bardzo ciekawa.
Co u Milana ??? Ma już 10 zębów. Chodzi bardzo sprawnie, biega nawet. Rozgadał nam się. Całą noc przesypiamy od 3 miesięcy. A od jakiś 3 tygodni Synek się budzi rano, i sobie leży, rozmawia. Daje mu wodę, włączam czasem bajkę i mogę iść się umyć, ubrać, zrobić śniadanie a czasem ewentualnie jeszcze pospać... niezły luksus co :) Komplementów na Jego temat mogłabym tu mnożyć i mnożyć. Więc basta :) Pisałam Wam wczesniej o mini buncie Milana. Wystepował on np. gdy nie pozwalałam wchodzić na strome metalowe schody. Zwalczylismy problem. Sukcesywnie za każdym razem brałam go na ręce i zanosiłam do domu, tylko gdy podchodził do schodów. Długo nie trzeba było czekać na efekty. Teraz Milan nie wchodzi już na schody. Nawet gdy myśli że jest sam i że ja nie patrzę. A ja wtedy jak prawdziwy szpieg czaje się w oknie albo za futryną. Teraz mamy dwa nowe problemy. Pierwszy - Milan nie umie się sam bawić. Ale to na razie bagatelizuje trochę i blednie ten problem na tle drugiego - Milan boi się dzieci. Mój zuch, przedszkolaczek, który biegł do Dzieci i lubił się z Nimi bawić. Coś się stało, Któreś z Dzieci Go przestraszyło, zabrało zabawkę bądź krzyknęło, co niefortunnie i wyjątkowo mocno utkwiło mu w pamięci. Na placu zabaw Milan bawi się świetnie, pięknie, cieszy się dopóki nie przyjdzie inne Dziecko. A już nie daj Bóg żeby krzyknęło, podkówka i ile sił w nogach do mnie. Tłumaczę, pokazuję, tulę, podchodzę z Nim do Dzieci. Sam też podchodzi, chce się bawić i czasem jest Ok ale ... do kolejnego okrzyku Dziecka, do pierwszego energicznego ruchu. On się po prostu boi Dzieci. Do dorosłych lgnie. Jest odważny i bardzo otwarty, zagaduję, podchodzi. Często jest Gwiazdą naszego dzielnicowego centrum :) Ale tylko w otoczeniu dorosłych. Wyrzucam sobie teraz, że może za szybko zaczęłam z Nim chodzić do otwartego przedszkola. Bo to tam się musiał stać ten pamiętny incydent. Usprawiedliwiam się tym, że On bardzo lubił tam być, lubił się bawić z Dziećmi ... nie mogłam tego przewidzieć, że jakieś zachowanie ... normalne w sumie wśród Dzieci tak bardzo zapadnie mu w pamięci i tak zadziała na Niego. Na razie chodzimy codziennie na plac zabaw i próbujemy pokonać strach, bo On chce iść do Dzieci, nie chce siedzieć w wózku ani na kolanach, wręcz się wyrywa a potem szybko wraca do mnie, do nas. Macie inne pomysły ???
Nawiązując jeszcze na koniec do poprzedniego postu - Ładna pogoda wróciła :) Nie ma upału, ale jest ciepło i nie wieje już mroźny wiatr. Korzystamy z okoliczności. Więc i Wy skorzystajcie przy okazji - oto mała wycieczka po Oslo.

 Toyen Park, Botanisk Hage/park botaniczny:
















 Operahuset/ budynek Opery:






 Aker Brygge / port:






poniedziałek, 4 czerwca 2012

4.06

Jak pięknie by mogło być ... Jest mama u nas, jest fajnie, Milan się cieszy z babcią, babcia jeszcze bardziej z możliwości obcowania z wnuczkiem.... tylko ta jesień w czerwcu tu nie pasuje i wszystko mi psuje !!! Ja jeszcze trochę choruje, Milan zaczyna kaszleć :/ Za oknem hula mroźny wiatr i leje deszcz, więc jesteśmy uziemieni. Słodko. Na południe od Oslo, w weekend spadł śnieg. Nie spodziewałam się pięknego lata, nie tu, nie w Norge, nie za dlugo, bez szału. Ale 5 dni lata to chyba trochę za skromnie :( Biorąc pod uwagę że czerwiec jest zawsze najpiękniejszy tu i najcieplejszy, rozgoryczenie rośnie. Bo kiedy ja się wygrzeję ??? Kiedy naładuje się naturalnie , nacieszę ciepłem ??? Na szczęście to dopiero początek miesiąca, więc skarżę się, czaruję i zaklinam tą pogodę. W sumie kalendarzowe lato zaczyna się dopiero 21 czerwca. Na podstawie wcześniejszych doświadczeń nie wiążę dużej nadzieji z lipcem. Z sierpniem większą, bo będziemy w Polsce. Ogólnie czekam i wypatruję ciepłych dni. Przybywajcie :) Bo jak nie, to naprawdę urzeczywistnię plany wakacyjne. Mam już miejsce oraz tysiące zdjęć i ofert za sobą. Ja chcę ciepła, lata, wygrzewania się na słońcu, beztroskiego radosnego Milana chlapiącego się w wodzie !!! Bo póki co, pierwsze wodowanie basenu od babci odbyło się w łazience :(