poniedziałek, 25 czerwca 2012

25.06


Moje pragnienie rodzinnego pikniku opadły wraz z niedzielnym deszczem. Brzydka nam się zaczęła znów pogoda. Pada deszcz. Miałabym dziś powtórkę z przygody z deszczem sprzed tygodnia. Ale uchroniło nas drzewo i zdrowy rozsądek, ulewa przeszła po 5 minutach.
Weekend jednak zaliczam do bardzo udanych. W sobotę, 23 czerwca, celebrowaliśmy trochę Dzień Ojca. Spędzając miło czas poza domem. Z niedzielą wiązałam duże nadzieje. Pierwotne zamiary zmyły się dosłownie, ale pomimo deszczu się nie rozczarowałam, a wręcz przeciwnie niedzielne popołudnie przeszło moje oczekiwania. Byliśmy w Leo’s Lekeland. Wojtek od dawna mi mówił, że 5 minut drogi od nas samochodem jest jakiś, jakieś Leo dla dzieci. Pomyślałam, nie widząc nigdy tego obiektu że to przedszkole albo sklep z zabawkami. W niedzielę Milan obudził się przed 10. On lubi pospać, ale tak długo mu się dawno nie zdarzyło. Śmieliśmy się, że to męska umowa była. Wojtek miał w końcu wolne i kładąc Milana w sobotę do łóżeczka tłumaczył mu, że chciałby pospać rano dłużej niż zwykle. Milan jak to ma teraz w swym zwyczaju pokiwał głową na zgodę i tyle. Jakimś trafem i na pewno nieświadomie udało mu się spełnić życzenie taty. Korzystając, więc z Jego dużej aktywności postanowiliśmy się tam wybrać. Bo cóż tu robić jak deszcz pada za oknem. A w czasie deszczu wiadomo…dzieci się nudzą, a nam się obrywa. Pojechaliśmy więc. Okazało się, że to olbrzymi małpi gaj lub park rozrywki co Kto woli. Dla uzmysłowienia jak duży to obiekt i jak naszprycowany atrakcjami dodam, że będąc tam ponad 2 godziny nie obeszliśmy wszystkich atrakcji. Byliśmy zaskoczeni bardzo pozytywnie, wręcz zafascynowani i zażenowani, że dopiero odwiedziliśmy to miejsce. Przysłowiowy rzut beretem od nas. A w styczniu jechaliśmy za miasto do podobnego, ale porównując dużo mniej atrakcyjniejszego miejsca.  Leo’s Lekeland nas zaczarował… masą kolorów, figurek, zjeżdżalni, atrakcji. Zakwalifikowaliśmy Go do obowiązkowych wizyt co-weekendowych. Czas minął nam wspaniale. Milan był przeszczęśliwy. My też. Po pierwsze widząc Jego radość, po drugie sami mogliśmy poczuć się jak dzieci. Wojtek strzelał karabinami na piłki w piratów. Ja zjeżdżałam ze zjeżdżalni z Milanem, który na początku był trochę zszokowany. Trzymał się taty i obserwował. Potem tak nam się rozkręcił, że goniliśmy Go. Z tym że On z łatwością przedostawał się np. przez tory przeszkód, gdzie były małe przejścia, szczeliny, a dla nas były to prawdziwe tory przeszkód. Nieważne. Daliśmy radę. Najważniejsze, oprócz tej masy atrakcji było to że były tam dzieci. I mimochodem, chcąc się bawić, Milan musiał z Nimi obcować i było naprawdę dobrze. Zrobił duże postępy. Metoda wypychania Go codziennie, systematycznie i konsekwentnie do dzieci zadziałała. Jest na dobrej drodze. Zdjęć nie mam, nie wzięłam aparatu. Mamy parę w telefonie. Wstawię o ile jakość będzie zadowalająca.  Póki co dla zainteresowanych link do strony : http://www.leoslekeland.no/attraksjoner.html.
Miałam Wam napisać jak wygląda Milankowa nauka języka angielskiego „mimochodem”. Chociaż zastanawiam się czy nie przebranżować się na język norweski. Powstrzymuje mnie to, że po angielsku mówię zdecydowanie lepiej. Choć czasem przeplatam mu jakieś podstawowe słówka po norwesku. Wyznaczyłam sobie pewne zasady. Sobie, ale z myślą o Milanie:
Pierwsza zasada. Mówię po angielsku zawsze poza domem: na placu zabaw, w sklepie, na spacerze. W domu też, ale nie zawsze.
Druga zasada. Gdy wprowadzam nowe słowo, zwrot. Mówię je na przemian raz po polsku raz po angielsku i tak w kółko powtarzam, pokazuje, gestykuluje
Trzecia zasada. Gdy jest czas na naukę w praktyce, przez zabawę, przy zabawie mówię do Milana po angielsku. Tylko. Dziecko jest w stanie zrozumieć co się do Niego mówi, za pomocą gestów gdy chodzi o czasowniki, oraz odgłosów, wskazania palcem gdy mowa o rzeczownikach. Np. mówiąc po polsku daj mi wyciągam rękę, dlatego mówiąc give me po angielsku wykonuję ten sam gest- wyciągam rękę, Milan podaje, przynosi. Rozbudowując zdanie. Mogę powiedzieć daj mi kota co po naszemu angielsku brzmi i wygląda tak: give me (wyciągam rękę) cat (mówię miau miau). To też jest w stanie zrozumieć. Ważne aby zdania były krótkie.
Czwarta zasada. Śpiewam mu piosenki po angielsku. Co ze względu na moje zajęcie w przeszłości przychodzi mi bardzo łatwo. Ja nawet, znam chyba więcej piosenek dla dzieci po angielsku… jeśli mowa o takich edukacyjnych, o kolorach, o zwierzątkach itd. Itp.
Piata zasada. Nie używam słów, nazw, komend w języku angielsku o ile Milan nie zna i nie rozumie tego jeszcze po polsku. Język polski jest Jego językiem ojczystym.
Szósta zasada. Konsekwencja !!!
Na efekty będę musiała poczekać. Moim celem jest to aby rozumiał podstawowe zwroty, zapytania jakich się używa oraz komendy, propozycje, tak ja rozumie po polsku teraz. Chciałabym aby przewijały mi się te języki i rozwijały się wspólnie, w przyszłości, gdy zacznie już mówić coś więcej niż mama, baba, gie, kie, dzie, dzia, ta, memu, ma. To papa

2 komentarze:

  1. a to Milan swietnie sie wybawił, bo popatrzyłam na stronkę ze niezłą zabawę proponują ;)
    a powiedz ilu jezyczny chcecie by był Milanek?

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :) Chcemy aby był dwujęzyczny ... to na 100%. Ale sąsiedzi czasami mówią też do Niego po norwesku, więc ten trzeci język nam się wkrada.

    OdpowiedzUsuń