Moje pragnienie rodzinnego
pikniku opadły wraz z niedzielnym deszczem. Brzydka nam się zaczęła znów
pogoda. Pada deszcz. Miałabym dziś powtórkę z przygody z deszczem sprzed
tygodnia. Ale uchroniło nas drzewo i zdrowy rozsądek, ulewa przeszła po 5
minutach.
Weekend jednak zaliczam do bardzo
udanych. W sobotę, 23 czerwca, celebrowaliśmy trochę Dzień Ojca. Spędzając miło
czas poza domem. Z niedzielą wiązałam duże nadzieje. Pierwotne zamiary zmyły
się dosłownie, ale pomimo deszczu się nie rozczarowałam, a wręcz przeciwnie
niedzielne popołudnie przeszło moje oczekiwania. Byliśmy w Leo’s Lekeland. Wojtek
od dawna mi mówił, że 5 minut drogi od nas samochodem jest jakiś, jakieś Leo
dla dzieci. Pomyślałam, nie widząc nigdy tego obiektu że to przedszkole albo
sklep z zabawkami. W niedzielę Milan obudził się przed 10. On lubi pospać, ale
tak długo mu się dawno nie zdarzyło. Śmieliśmy się, że to męska umowa była.
Wojtek miał w końcu wolne i kładąc Milana w sobotę do łóżeczka tłumaczył mu, że
chciałby pospać rano dłużej niż zwykle. Milan jak to ma teraz w swym zwyczaju
pokiwał głową na zgodę i tyle. Jakimś trafem i na pewno nieświadomie udało mu
się spełnić życzenie taty. Korzystając, więc z Jego dużej aktywności postanowiliśmy
się tam wybrać. Bo cóż tu robić jak deszcz pada za oknem. A w czasie deszczu
wiadomo…dzieci się nudzą, a nam się obrywa. Pojechaliśmy więc. Okazało się, że to olbrzymi małpi
gaj lub park rozrywki co Kto woli. Dla uzmysłowienia jak duży to obiekt i jak
naszprycowany atrakcjami dodam, że będąc tam ponad 2 godziny nie obeszliśmy
wszystkich atrakcji. Byliśmy zaskoczeni bardzo pozytywnie, wręcz zafascynowani
i zażenowani, że dopiero odwiedziliśmy to miejsce. Przysłowiowy rzut beretem od
nas. A w styczniu jechaliśmy za miasto do podobnego, ale porównując dużo mniej
atrakcyjniejszego miejsca. Leo’s
Lekeland nas zaczarował… masą kolorów, figurek, zjeżdżalni, atrakcji. Zakwalifikowaliśmy
Go do obowiązkowych wizyt co-weekendowych. Czas minął nam wspaniale. Milan był
przeszczęśliwy. My też. Po pierwsze widząc Jego radość, po drugie sami mogliśmy
poczuć się jak dzieci. Wojtek strzelał karabinami na piłki w piratów. Ja
zjeżdżałam ze zjeżdżalni z Milanem, który na początku był trochę zszokowany.
Trzymał się taty i obserwował. Potem tak nam się rozkręcił, że goniliśmy Go. Z
tym że On z łatwością przedostawał się np. przez tory przeszkód, gdzie były
małe przejścia, szczeliny, a dla nas były to prawdziwe tory przeszkód.
Nieważne. Daliśmy radę. Najważniejsze, oprócz tej masy atrakcji było to że były
tam dzieci. I mimochodem, chcąc się bawić, Milan musiał z Nimi obcować i było
naprawdę dobrze. Zrobił duże postępy. Metoda wypychania Go codziennie,
systematycznie i konsekwentnie do dzieci zadziałała. Jest na dobrej drodze.
Zdjęć nie mam, nie wzięłam aparatu. Mamy parę w telefonie. Wstawię o ile jakość
będzie zadowalająca. Póki co dla
zainteresowanych link do strony : http://www.leoslekeland.no/attraksjoner.html.
Miałam Wam napisać jak wygląda
Milankowa nauka języka angielskiego „mimochodem”. Chociaż zastanawiam się czy
nie przebranżować się na język norweski. Powstrzymuje mnie to, że po angielsku
mówię zdecydowanie lepiej. Choć czasem przeplatam mu jakieś podstawowe słówka
po norwesku. Wyznaczyłam sobie pewne zasady. Sobie, ale z myślą o Milanie:
Pierwsza zasada. Mówię po
angielsku zawsze poza domem: na placu zabaw, w sklepie, na spacerze. W domu
też, ale nie zawsze.
Druga zasada. Gdy wprowadzam nowe
słowo, zwrot. Mówię je na przemian raz po polsku raz po angielsku i tak w kółko
powtarzam, pokazuje, gestykuluje
Trzecia zasada. Gdy jest czas na naukę
w praktyce, przez zabawę, przy zabawie mówię do Milana po angielsku. Tylko.
Dziecko jest w stanie zrozumieć co się do Niego mówi, za pomocą gestów gdy
chodzi o czasowniki, oraz odgłosów, wskazania palcem gdy mowa o rzeczownikach.
Np. mówiąc po polsku daj mi wyciągam rękę, dlatego mówiąc give me po angielsku
wykonuję ten sam gest- wyciągam rękę, Milan podaje, przynosi. Rozbudowując
zdanie. Mogę powiedzieć daj mi kota co po naszemu angielsku brzmi i wygląda
tak: give me (wyciągam rękę) cat (mówię miau miau). To też jest w stanie
zrozumieć. Ważne aby zdania były krótkie.
Czwarta zasada. Śpiewam mu piosenki po angielsku. Co ze
względu na moje zajęcie w przeszłości przychodzi mi bardzo łatwo. Ja nawet,
znam chyba więcej piosenek dla dzieci po angielsku… jeśli mowa o takich
edukacyjnych, o kolorach, o zwierzątkach itd. Itp.
Piata zasada. Nie używam słów, nazw, komend w języku angielsku o ile Milan nie zna i nie rozumie tego jeszcze po polsku. Język polski jest Jego językiem ojczystym.
Szósta zasada. Konsekwencja !!!
Na efekty będę musiała poczekać. Moim celem jest to aby rozumiał podstawowe zwroty, zapytania jakich się używa oraz komendy, propozycje, tak ja rozumie po polsku teraz. Chciałabym aby przewijały mi się te języki i rozwijały się wspólnie, w przyszłości, gdy zacznie już mówić coś więcej niż mama, baba, gie, kie, dzie, dzia, ta, memu, ma. To papa
a to Milan swietnie sie wybawił, bo popatrzyłam na stronkę ze niezłą zabawę proponują ;)
OdpowiedzUsuńa powiedz ilu jezyczny chcecie by był Milanek?
Hej :) Chcemy aby był dwujęzyczny ... to na 100%. Ale sąsiedzi czasami mówią też do Niego po norwesku, więc ten trzeci język nam się wkrada.
OdpowiedzUsuń